piątek, 5 listopada 2021

Kampinoskie wschody

Dawno mnie tu nie było. A przecież czas miniony dawał wiele okazji, żeby przelać na ekran edytora tekstu swoje wspomnienia i snuć długą, osobliwą i piękną opowieść o polskiej przyrodzie i polskich ptakach. O tym, jak w dzikiej Puszczy kwitły przydomowe bzy. O tym, jak pokląskwy wyrastały pośród traw niczym pomarańczowe kwiaty, ubrane w słońce i kołysane przez wiatr. Jak rodzina mazowieckich sieweczek obrożnych musiała bronić się przed kobuzem i jastrzębiem. Jak mały łoś odpoczywał na kampinoskiej wydmie i jak odpoczywałam na niej ja, jak łódzki zbiornik Jeziorsko odwiedzili podróżnicy wszechczasów i podróżnicy zaledwie z Mazowsza, jak malowały jelenie rykowisko zaczarowane wrześniowe mgły...


Takie doświadczenia kształtowały mnie przez cały ten czas, cały ten rok. Skrzętnie chowałam je albo w odmętach zawodnej pamięci, albo na fotografiach, albo właśnie w tekście pisanym, obiecując sobie, że wszystkie te zwierzęta, rośliny i krajobrazy zyskają tam życie wieczne niezależne od tego biologicznego. Że nigdy nie zostaną we mnie zapomniane. Tylko, że tego klejnotu wspomnień nie mam komu przekazać. Bo jak opowiadać innym ludziom o przyrodzie, jeżeli nie czują do niej tego, co ja? Coraz częściej zadaję sobie to pytanie, tym bardziej, że w przyszłości chciałabym zająć się edukowaniem innych i pokazywać im nasz wrażliwy świat naturalny, w każdej chwili zagrożony odejściem w niebyt. A żeby to robić, trzeba potrafić drugiego człowieka zainteresować. Na tym blogu wypróbowuję jedną z możliwych odpowiedzi na to pytanie, brzmiącą "opowiadać o tym, co ja czuję". Co ja widzę. I mam nadzieję, że umożliwię komuś w ten sposób przeniesienie się choć na chwilę do krainy lasów, łąk, mokradeł, wielkich dębów i małych ptaków, jeleni, łosi i węży. Ja też tak się przenoszę i znajduję wtedy spokój, nawet jeżeli na co dzień mam wrażenie, że życie wali mi się na głowę, że nie ma dobrych rozwiązań, że nie mogę nic poradzić na cały ten regres, który mnie otacza. 

Kampinoskie wschody to kilka wiosennych dni, podczas których w wielkiej Puszczy witałam świt i słońce. Jeżeli chodzi o ścisłość, takich dni było w tym roku znacznie więcej, niż kilka, ja jednak wymieniam jedynie te, które poświęcone zostały na wycieczki długie, typowo pod obserwacje ptaków. Pomijam zatem wiele krótszych wschodów, kiedy cieszyłam się kwitnącymi bzami, wypatrywałam muchołówki małej wśród liści dębu i zniczka wśród igieł świerków (w obu przypadkach bezskutecznie), łapałam unoszącą się w powietrzu woń konwalii, a widoki, dźwięki i zapachy przelatywały przede mną. Dobrze było tam wtedy być i mam nadzieję, że następne lata też będę mogła spędzić w lesie. Moją największą przeszkodą na tej drodze jest chyba to, że nadal, pomimo tylu minionych lat, nie udało mi się znaleźć stałego towarzysza-entuzjasty do przyrodniczych wypraw. A samemu w Puszczy bywa niebezpiecznie, szczególnie, że ja mam jakiegoś dziwnego pecha pod tym względem. Znów dygresja. Wróćmy do wschodów... 


Wschód pierwszy: Górki, początek maja. 

Chciałam pojechać do Górek, więc pojechaliśmy do Górek. Jest to jedna z miejscowości rozrywających Kampinoski Park Narodowy na pół, w której nadal utrzymuje się lokalna ludność (ciekawe, jak długo jeszcze?...). Górki mają kościół, który budowano trzy(!) razy, mają własną, puszczańską szkołę (niesamowita sprawa), mają też ostatnich rolników, wypasających na łąkach swoje konie. A gdzieś na peryferiach wsi, na granicy z lasem, stoi Powstańcza Sosna, o konarach przygiętych do ziemi pod ciężarem skazanych w XIX wieku Polaków.

Zamarłam na chwilę, kiedy samochodem zbliżaliśmy się do celu i z dwóch stron drogi zaczęły się już ukazywać krajobrazy śródleśnych, wiejskich łąk. Bo te łąki parowały. Z zalanych wodą trawiastych przestrzeni, małych stawów i rzeczki Łasicy unosiły się miriady skroplonych drobin wody, wyeksponowane przez promienie młodego, wschodzącego słońca. Widzenie było na tyle krótkie, że nie zdążyłam złapać go w aparat, bo też krótkie są zazwyczaj takie momenty podczas poranków pełni wiosny. Najwyraźniej świat nie może przebywać długo pod panowaniem bladych, mgławych duchów trzęsawisk. Kiedy słońce całkowicie podniesie się ponad horyzont, nadprzyrodzona oprawa świtu rozpływa się i wszystkie te eteryczne mgiełki uchodzą w górę, do nieba.

Plan na wycieczkę był jedynie ogólny, z grubsza jednak miało to wyglądać tak: Krótki odcinek śródleśną ścieżką --> łąki, moczary i otwarte przestrzenie około Górek. Rozpoczęłam zatem wędrówkę ścieżką, słuchając krzyków żurawi, przebywających gdzieś zupełnie blisko, po czym spłoszyłam łosia i dwa jelenie, które przebiegły przez błotnistą drogę otoczone osobliwym światłem. 


A potem rozciągnęły się przede mną moczary bez kresu. Chodziłam poprzez dzikie łąki, prawdziwe roślinne królestwo, poprzez trzęsawiska, suche wyniesienia i zadrzewienia, a nawet przez chwilę utknęłam w samym środku zalanej równiny, wyzłoconej bardzo nachalnie świecącym słońcem. Tej wiosny górkowska (górkowa? górska?) kraina została prawdziwie pobłogosławiona rozlewiskami i tak, to jest właściwe słowo. Bo woda z rozlewisk w dolinach rzek - nawet, jeżeli są to tak małe i tak skrzywdzone przez człowieka cieki wodne, jak Łasica - daje dzikiej przyrodzie życie w całym tego słowa znaczeniu. To jedne z bardziej zagrożonych obecnie ekosystemów, bo dla naszego społeczeństwa rozlewiska stanowią problem.

Cudna, modra Łasica w ciepłym świetle poranka.

b e z k r e s 

wodny b e z k r e s 

Tam jednak nic nie zdawało się być problemem, chociaż woda w niektórych miejscach sięgała ponad kolana, zatem w końcu zablokowała mi możliwość przejścia dalej. Nieśpiesznie zawracałam. Pod względem obserwacyjnym i krajobrazowym może nie było aż tak euforycznie, jak się spodziewałam, ale teatr wiosny trwał. Drobne, leśne ptaszki rozśpiewały się pięknie, długo by je wymieniać, zresztą raczej garstka Czytelników orientuje się, co występuje wiosną na takich terenach. Na skraju lasu przysiadł świergotek drzewny, wykonując coś a'la lot tokowy pomiędzy gałęziami. Trzy kszyki beczały i śmigały po nieboskłonie na takiej wysokości, jakby nie były kszykami. Słońce oślepiało, gdy śledziłam je wzrokiem. Zakukała kukułka, zakrzyczał dudek, krogulec pogonił szpaki, lokalny bocian pilnował swego domostwa, potrzosy chowały się w szuwarach wokół rzeki... I tak to było. Oczyszczające doświadczenie piękna - i wszechobecnej wody.


W tym miejscu utknęłam. Trzeba mi wierzyć na słowo, że było głęboko. 

Wrażenia z tkwienia. 

Czysty świergot.

Niedaleko miejsca, gdzie odzywały się łyski i jakieś siewki, wypatrzyłam pierwszą pokląskwę. Samczyk śpiewał swoją mało charakterystyczną piosenkę na drewnianym paliku od ogrodzenia, sceneria niczym z klasycznego albumu o krajobrazie wsi. Postanowiłam go podejść i to postanowienie zamieniło się w bardzo długie łowy fotograficzne, bo współpraca z pokląskwami (potem była już liczba mnoga) układała się wyjątkowo wręcz doskonale. Siadał taki ptaszek na szczycie słupka albo jakiejś rośliny i trwał tak, niczym kwiat łąkowy, przez czas długi, który z powodzeniem można było wykorzystać na robienie zdjęć. Z daleka, z bliska, w różnej kompozycji. Do dobrego fotografa daleko mi jak szlamnikowi z Alaski do Nowej Zelandii (hehe), ale chyba właśnie na pokląskwach najłatwiej nauczyć się tej sztuki. 

Mam mnóstwo ujęć z tej zabawy fotograficznej. Na początku było bardziej krajobrazowo...


Potem zbliżenia stawały się coraz większe.




A na końcu pokląskwowe kwiatki przeniosły mi się z ogrodzenia na rośliny. I było naprawdę magicznie.



A już zupełnie na końcu końców wyhaczyłam jedną na sośnie. Jest to sceneria na tyle oryginalna, że zastawiam zdjęcie. 

Przy powrocie pożegnała mnie para muchołówek żałobnych i głos już dawno niespotykanego przeze mnie krętogłowa, a ja wiedziałam, że jeszcze tu przybędę...

Samczyk żałobny i jego błotne SPA.



Wschód drugi: Górki, początek maja. 

To był wschód wiatru. Z pogodą stało się coś bardzo nieprzyjemnego, choć przynajmniej w miarę dopisywało słońce. Ale zanim uciekłam z Górek, wygoniona przez porywiste wichry i czekające w domu obowiązki, spotkałam się z parą żurawi.

Znów usłyszałam je podczas wędrówki śródleśną ścieżką, postanowiłam więc tym razem skręcić w prawo na jej rozwidleniu i pójść w kierunku głosów mistycznych zwierząt. Jak się okazało, obrana droga nie zawiodła - małżeństwo żurawie faktycznie objawiło się na jej końcu. W promieniach złotego słońca było piękne jak dzień oraz niezbyt zadowolone z mojego pojawienia się. Nie wiedziałam jednak, że wyjdę z lasu aż tak blisko ptaków. Szybko się wycofałam, nie chcąc naruszać włości rodziny.


Niedługo potem, w sumie przez przypadek, znalazłam się w samym środku toków świergotka drzewnego. Przycupnęłam na skraju lasu na małym, suchym wzgórzu wyrastającym z podmokłych łąk, całą uwagę koncentrując na smukłej postaci ptaszka śpiewającego tam wśród brzóz i krzewów. Był po prostu na wyciągnięcie ręki. W ogóle nie zwracał na mnie uwagi, pochłonięty przez swój własny głos i swój własny lot, prowadzony przez hormony i instynkt, ale pewnie także przez właściwe mu emocje... Wznosił się pod dużym kątem do góry z gałęzi drzew, wykrzykując pierwszą część swojej piosenki, po czym eleganckim, szybującym lotem opadał w nieco oddalonym od poprzedniego miejscu, powtarzając śpiewne "zwin, zwin, zwin, zwin". I tak jeszcze raz. I jeszcze, i jeszcze. I tylko wodziłam za nim aparatem, nie potrafiłam jednak uchwycić go tak pięknym, jakim był. Trochę dlatego, że wiatr zwiewał rękę. 

Spotkałam się później z lerką w brzozowej oprawie (chociaż wolę "skowronek borowy". I nie wiem, czy nie zacząć posługiwać się na tym blogu moimi ulubionymi nazwami, choćby były niesystematyczne. Te stare nazwy czasem mają sens). Ptaszek księżycowy nie miał tym razem w sobie nic z wieczoru, podczas którego jego głos tak pięknie niesie się po wydmach i suchych łąkach. Cały opromieniony dniem, pokazywał detale swojego ubarwienia. Patrzyłam więc na niego, dopóki z łąk w Górkach zupełnie nie wywiał mnie wiatr.




Wschód trzeci: Granica, połowa maja.

Oto miejsce oddalone od wszystkiego, zarazem jednak tak uczęszczane turystycznie, że warto do niego przyjechać jedynie bezpośrednio o wschodzie słońca, kiedy ogół ludzki jeszcze śpi. I taką poranną Granicę niezwykle lubię. Ze śródleśnego parkingu w Granicy biegnie na pobliskie torfowisko wąska ścieżka, zamieniająca się wkrótce w rozbudowany system kładek nad bagnami, okalających wieżę widokową. Nic, tylko wygodnie tam usiąść i czekać, aż ptaki mokradeł same podejdą człowiekowi do nóg. A słońce refleksy będzie kładło na rozległych trzcinowiskach, wydobywając z nich przedziwne, złociste odcienie. Rosa zalśni jak diament, gdy padnie na nią światło świtu, wielki jeleń po cichu przemknie obok kładki. Może potrąci przy tym stadko delikatnych firletek, po czym przystanie pomiędzy żółtym a niebieskim kosaćcem, rosnącym tam niczym ogrodowy kwiat ozdobny. Kto wie? Przecież tak się zdarzyć może.

Tego konkretnego dnia powitał mnie jednak poranek pochmurny, z niebem na poły stalowym, na poły białym o chłodnym odcieniu. Jednocześnie wszystkie ptaszki trzcinowe urządziły piękny koncert na scenie ze strzelistych szuwarów. Tutaj przede wszystkim wspomnieć należy pana brzęczkę, którego mogłam oglądać na żywo pierwszy raz w życiu. Charakterystyczny ogonek. Szkoda, że za chwilę przepadł w gąszczu trzcin. 

Zarówno rokitniczki, jak i inne ptaki zbliżały się do mnie bardzo chętnie, ale jak zrobić normalne zdjęcie przy takim świetle [i takim aparacie]?


Piękny potrzos pozujący.


Byłam tam przez czas długi, czas naprawdę długi. Chodziłam po kładkach i wieży widokowej tam i z powrotem, nie mogąc się zdecydować, na co patrzeć. Z jednej strony gwizdająca nieśmiało dziwonia, z drugiej strony brzęczka, w górze kszyki, a poza tym ogół pospolitszych ptaków trzcinowisk. Przy wieży widokowej natomiast samiec gajówki eksponował się w sposób godny najwyższego podziwu. Siadał wysoko na drzewie, widoczny doskonale i z bliska, i wyśpiewywał swą rozbudowaną symfonię w kierunku lasów i moczarów. Można powiedzieć, że tego dnia "odblokowałam" gajówkę. Czasami jest tak, że na danym terenie (lub w ogóle) nie spotyka się danego gatunku, ale kiedy się to już raz uda, to zaczyna się go widzieć wszędzie. Obserwatorzy z pewnością wiedzą, o czym mowa. Tak właśnie było ze mną i z gajówkami w Kampinosie, których nasłuchałam się tej wiosny, jak nigdy, a wszystko zaczęło się właśnie od samczyka z Granicy. 

Oto właśnie owa gajówka, złoto moje. 

W pewnym momencie duży ptak przeleciał na ukos ode mnie i bezszelestnie wylądował na drzewie przy kładce. Poczekał na nim czas jakiś, po czym równie cicho odfrunął, niezauważony zupełnie przez świat (z wyłączeniem mojej osoby). Kuku. 

I kiedy tak chodziłam, przystawałam i zamierałam w bezruchu, wypatrując ptasich sylwetek, tuż zza moich pleców wrzasnęło coś nagle kwikiem bardzo dorodnego i bardzo donośnego prosięcia. Nigdy wcześniej nie słyszałam tego głosu wodnika, opisywanego jako ornitologiczna ciekawostka we wszystkich popularnonaukowych atlasach. Wodniki odzywają się w sposób do pewnego stopnia różnorodny, w tym przypadku jednak podobieństwo do głosu świni było tak uderzające, że nie miałam wątpliwości, jaki gatunek ptaka próbował mnie przed chwilą wystraszyć. Zastanawiałam się tylko, co by było, gdybym nie natrafiła na tego wodnika podczas dnia, a wieczorem, w jakiejś opuszczonej i nie do końca bezpiecznej okolicy. Jak bardzo serce podeszłoby mi do gardła?

Nasi przodkowie bali się bagien i to był kolejny raz, kiedy w duchu przyznałam im rację. Teraz, co prawda, nie ma już tak rozległych mokradeł, jak kiedyś, nadal jednak można sobie wyobrazić, jaki klimat panował na tamtych trzęsawiskach. Dziwne światła, ogniki spod ziemi, różne osobliwe szumy, piski i bulgotania, a jako wisienka na torcie wrzaski tych małych demonów wodników. Dodajmy do tego powszechną wiarę w świat nadprzyrodzony i fakt, że na dawnych moczarach realnie można było utonąć. Tak, bagna są dziwne. Jak my. 

Wyniosłam się więc z nich jakiś czas potem i udałam się szlakiem w głąb Puszczy, poszukując tym razem drobnych ptaszków leśnych. To był ostatni moment na bliskie spotkania, jako że widok na ptaszki zaczynały już powoli zasłaniać szpalery wiosenno-letnich liści. Świstunki leśne były tego dnia wyjątkowo aktywne - konkurujące samce ze śpiewem na dziobku nieustannie przelatywały z gałęzi na gałąź, kręcąc się przy ścieżce. Ukazywały się na przemian w mroku i świetle, prezentując swoje przeczyste barwy, kolaż ze śnieżną bielą, cytryną i świeżym listowiem. Wyżej w koronach drzew w chór ptasi włączały się muchołówki żałobne. Podchodziłam jednego samczyka powoli i cierpliwie, kiedy raczył sfrunąć z wysokości i ustawić się na pewnym mało urodziwym, brzozowym pniaku. 

Świstunka leśna. Koncert tiurlania.




Oraz przedsiębiorczy samczyk żałobny, który znalazł fajne miejsce na gniazdo (w dziupli brzozy) i oznajmiał to całemu światu, śpiewając na pobliskim pniaku.




O, i jeszcze szybkie pytanie do znawców tematu o nazwę tego głośnego, dość ospałego i słabo lotnego stworzenia (pewnie świeżo po przemianie w motyla).


Wschód czwarty: Granica, połowa maja. 

Kolejny wschód tutaj przyniósł takie krajobrazy, o jakich pisałam we wstępie. Nie brakowało nawet jelenia. Jedynie kwiaty bagienne nie zdążyły się otworzyć jeszcze, a może po prostu nie zdążyłam dostrzec ich w tym wszystkim.


Jak bardzo malarskie, miękkie są kolory świtu na mokradłach...




Nie wiem, kto potrzebował, ale prezentuję - zad jelenia w światłocieniach. 

Ptasia eskadra nieco przerzedziła się, niestety. Nawet gajówka nie była już tak skłonna do interakcji. Gdzieś daleko cykał świerszczak i to on, jako nowość, zebrał dużą część mojej uwagi. Demony - wodniki także się odzywały, tym razem z większej odległości, choć nie miałabym nic przeciwko temu, żeby podeszły bliżej. Za to wschód czwarty to był wschód prawdziwy, esencja wiosny, spektakl światła i piękna w czystej postaci. Gdzieś na wysokim drzewie śpiewak, stały bywalec Granicy, łączył swoją strzelistą pieśnią ziemię z niebem.

Bez wątpienia warunki do zdjęć były lepsze, tylko ptactwo nieco mniej chętne do współpracy.






Wschód piąty: Famułki Brochowskie, koniec maja. 

To miała być wycieczka dość długa i dość poważna, rowerowa. Cel - podróż przez zachodnią ścianę Puszczy zakończona w Famułkach Brochowskich, gdzie chciałam odnaleźć słynną derkaczową łąkę. Podobno nawet do 200 samców, podobno jedno z największych zgrupowań w Europie... Famułki to zresztą także wartość sama w sobie. Dawno, dawno temu spotykaliśmy się w tej wsi we wrześniu, przy ognisku i słuchaliśmy ryków jeleni, niosących się z moczarów, a Księżyc był naszą jedyną lampą. Nie ma już tego domu i takich ognisk, ludzie tylko pozostali, jednak trochę zmienił ich czas. 

Przejażdżkę rozpoczęłam około rezerwatu "Przyćmień", gdzie nieśmiałym głosem słowik szary wydawał swoje słodkie trele. A potem zaczęły się schody. Dojechaliśmy do miejsca urokliwego - słońce grało na drzewach jak na strunach lutni - ale całkowicie nieprzejezdnego, woda z rozlewisk podtopiła bowiem grunt w stopniu znacznym. 

Wycofaliśmy się zatem z tej trasy i podążyliśmy dalej, wyjeżdżając z lasu na otwarte przestrzenie wiosek puszczańskich. Szczerze mówiąc, piękno tutejsze oddziaływało na zmysły nie gorzej, niż wiele miejsc w głębi Puszczy. Girlandy kwiatów polnych ścieliły się u naszych stóp, wilgi zrywały się przed nami z drzew i leciały w górę, do nieba. Świat kąpał się w świetle i w śpiewie lerki, i zmieniały się krajobrazy z wiejskich domów na pola, z łąk na wydmy. W końcu (z przygodami, bo pogubiliśmy się wśród wiosek) dotarliśmy do zielonego szlaku puszczańskiego. Miał on poprowadzić nas przez bagna już prosto do Famułek.

Wsi spokojna...

Szlak jednak okazał się zupełnie zapomniany - i zupełnie zalany. Wytężaliśmy wszystkie mięśnie, pokonując rowerami powalone gałęzie, strzeliste rośliny i kałuże urozmaicające dróżkę,z pewnością niezbyt licznie uczęszczaną. I kiedy zdawało się już, że trasa się polepszy, ta zamieniła się w rozlewisko - głębsze może nawet, niż te w Górkach. Nie było żadnego sposobu, żeby je przebyć. I chociaż cieszyłam się w tym roku każdym rozlewiskiem w Kampinoskim Parku z całego serca (zazwyczaj jest tu problem z suszą, zatem każde stanowi skarb), ta niespodzianka mocno mnie przybiła. Zdawało się, że nie ma sposobu, żeby dotrzeć do Famułek. Usiadłam na ławeczce, ustawionej dawno temu przy szlaku i podziwiałam błotniaki stawowe oraz cudowne łany jaskrów, zastanawiając się, czy trzeba będzie tak zupełnie zawrócić w połowie drogi. 

Oszałamiająco tutaj pięknie, ale - proszę mi wierzyć - całkowicie nieprzejezdnie. Chociaż na tych zdjęciach szlak zielony wygląda całkiem niewinnie.



Trzeba było i zawróciliśmy, żegnani dzięciołem zielonym. Przy czym okazało się, że zielony szlak nie stanowi jedynej trasy do Famułek.  Z Przyćmienia można bowiem pojechać tam zupełnie inną drogą, przez uroczysko o wdzięcznej nazwie "Piekło". Dodatkowy jej atut stanowi fakt, że jest to porządna, utwardzona droga, chociaż także przebiega przez sam środek bagien. I czegoś takiego, co zobaczyłam wtedy, w "Piekle", nie widziałam nigdy wcześniej.

Miliony jaskrów. Bez porównania więcej, niż przy zielonym szlaku. Pokrywały obszar moczarów jednolicie żółtym kobiercem, lśniącym razem ze słońcem, kołysanym wiatrem. W tamtym momencie  Piekło stało się Niebem. Rajem kwiecia, saren, gąsiorków i świerszczaków, wygrywających pośród wszechobecnej żółci swoje niezwykłe melodie. Patrzyłam w całkowitym zauroczeniu na ten świat, którego kolory zapalały się i gasły równocześnie ze słońcem to kryjącym się, to wychodzącym spoza chmur. Dla tego widoku warto było nadłożyć drogi. 




Gdy przejechaliśmy przez "Piekło", trasa znów skryła się na chwilę w lesie. Nie na długo jednak. Po pokonaniu gęsto porośniętych sosnami wydm wjechaliśmy na asfaltową drogę, wiodącą już prosto do Famułek. To właśnie gdzieś tam znajdowała się derkaczowa łąka, ponieważ jednak poranek zrobił się już bardzo późny, ptaki te nie miały ochoty się odzywać. Ale przy całym ptasim bogactwie, którym mnie tego dnia Famułki uraczyły, można było zapomnieć o derkaczach. Tutejsze mokradła są jednymi z najbardziej może imponujących w skali Puszczy Kampinoskiej. Z obu stron drogi sięgają aż po horyzont, a ponieważ są znacznie oddalone od stolicy, nie dociera tu wielu turystów. Oby tak zostało i nie zmieniło się to po tym wpisie... Nie chcę tam ludzi, bo po prostu już w nich nie wierzę. Miejscom, które są za bardzo uczęszczane turystycznie w Parku, zwyczajnie dzieje się krzywda: latem zamieniają się w wybieg dla psów (skala jest wręcz niewyobrażalna), a jesienią - w intensywnie użytkowaną plantację grzybów. Smutny jest los podwarszawskich lasów. Dopóki nie było tu ruchu ludzkiego, dopóty panował spokój...

Ku mojej nieskrywanej radości, ptasie życie toczyło się na famułkowskich rozlewiskach w sposób najpiękniejszy i najwznioślejszy. Oprawę muzyczną zapewniały trzy słowiki szare wraz z młodym, niewybarwionym jeszcze samczykiem dziwonii, który gwizdał do mnie z zieloności krzewów. Wśród traw, wystających ponad lustro wody, kuliły się trzy cyranki. Cieszyły bardzo zaganiacze, jako wokaliści utalentowani. Cieszyły demony - wodniki. Ponadto, na krzewach rosnących wzdłuż drogi, śpiewała sobie pokrzewka. Zachowywała się w sposób dość przewidywalny, miała ustaloną trasę lotów i przystanków. Śpiew na drzewku. Przelot na kolejny krzew. Ponownie śpiew, ponownie zmiana miejsca. Powrót do punktu wyjścia. A ja wędrowałam za ptaszkiem jak błędny rycerz, próbując identyfikować - jarzębatka to, czy nie?

Dziwonia. Czy on nie jest przeuroczy? Taki mały pyzolek. 


Bardzo dokumentacyjne zdjęcie małej armii cyranek, narażonych w Polsce na wyginięcie. Nie będzie wiosennych rozlewisk w dolinach rzek, nie będzie cyranek. Nie zapominajmy, proszę, o tym prostym prawidle. 

Jarzębatka, oczywiście, była jarzębatką, tak bliskiego spotkania nie przeżyłam z nią jeszcze nigdy. Chociaż ptaszek potrafił doprowadzić do frustracji obserwatora, gdyż bardzo niechętnie pokazywał się na otwartej przestrzeni, prawie cały czas skrywając się w bezpiecznej gęstwinie liści. Wracałam z tego przydługiego wypadu skrajnie wyczerpana, nabrałam jednak niezbitego przekonania, że Famułki - to jest właśnie to. Są po prostu czarujące wiosną o poranku, nie mniej niż podczas wrześniowej nocy rykowiska, a jednak pierwszy raz dopiero oglądałam je w wiosennej oprawie. Mam nadzieję, że nie ostatni. Że wkrótce znów zobaczę te łąki, a moja miłość do ożywionego świata znajdzie w nich ujście i źródło. 

Famułkowski odcinek Łasicy. Tak tutaj było. Niezwykle. 


Jakiś rolnik miał koniki i cieszyliśmy się nimi, jak dzieci.

Tak powoli kończył się maj, nie kończą się jednak bynajmniej w tym momencie kampinoskie wschody. Wiele jeszcze zostało do opisania w drugiej części mojej opowieści, wiele nigdy nie zostanie tutaj wspomnianych - a jednak wszystkie one były, trwały i odcisnęły swój niezatarty ślad. Famułkowska wycieczka była ciekawą jeszcze z jednego powodu - była ostatnią w sezonie, na której insekty nie dokuczały jeszcze-aż-tak-bardzo. Kiedy kilka dni potem wybrałam się w tamte okolice drugi raz, chcąc pokazać same Famułki, Piekło i pobliski Bromierzyk mojej rodzinnej ekipie, komary dosłownie zjadały nas żywcem. Takiej plagi nie widziałam tu od bardzo dawna. "Pech" chciał, że właśnie wtedy na mokradłach "Piekła" usłyszałam śpiew mojej pierwszej strumieniówki i kiedy ujęłam lornetkę w obie ręce, próbując odnaleźć źródło dźwięku wzrokiem, nie miałam już czym bronić się przed brzęczącą zgrają. Obsiadły mi każdy milimetr kwadratowy skóry, chociaż ekipa rodzinna z poświęceniem starała się mnie ochronić. A strumieniówki i tak nie wypatrzyłam. 

Kończąc tym mało optymistycznym akcentem, chciałabym prosić, żeby w komentarzu pod tym postem odezwali się moi fotograficzni Czytelnicy. Pomóżcie aspirującej pani fotograf (tzn. mnie) w wyborze nowego sprzętu. To rozmowa zdecydowanie bardziej na priv, niż tutaj, ale z tym powinniśmy sobie poradzić. Jeżeli Wy mi nie doradzicie, to nikt tego nie zrobi, a jestem w kropce. Liczę na Waszą pomoc. 




2 komentarze:

  1. Patrycjo zajrzałam tu, żeby spojrzeć o czym piszesz i wsiąkłam. Przeczytałam wszystko z zapartym tchem i byłam tam prawie z Tobą :) Na szczęście bez komarów :) Świetnie znam opisane przez Ciebie miejsca. Łąki w Granicy kiedyś były porośnięte trawą i wiosną pokrywały się dywanami kaczeńcy. Dziś porasta je trzcina i widzę, że zrobiono tam kładki. Czasy powstańczej sosny pamiętali moi pradziadkowie, pochowani na cmentarzu w Kampinosie. Ach długo by opowiadać... Cieszę się, że piszesz, bo robisz to w piękny sposób. Co do aparatu chętnie coś podpowiem. Wszystko jednak zawsze zależy od budżetu. Jeśli wchodzi w grę lustrzanka cyfrowa, trzeba liczyć się z dodatkowymi wydatkami na obiektywy. To jednak dobry sprzęt, służący latami i dający naprawdę super efekty. Jak będziesz potrzebowała więcej informacji, polecam messengera - Małgorzata Piotrowska. Pozdrawiam :) Piękny wpis!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ukrywam, że z chęcią posłuchałabym dłużej tych opowiadań! Nigdy jeszcze nie miałam okazji rozmawiać z kimś, kto byłby związany z terenami Kampinosu od kilku pokoleń. Taka historia zawsze jest niepowtarzalna. Dziękuję za tak przychylny komentarz, w wolnej chwili na pewno się odezwę :)

      Usuń