środa, 3 sierpnia 2022

Kampinoskie wschody - część II

Wschody (i zachody) w Puszczy Kampinoskiej, poszukiwanie siewek w krajobrazie rolniczym, wiosna w Złakowie Kościelnym, podlaskie żołny, rykowisko oraz wrześniowa wyprawa nad Jeziorsko - to jest tych sześć tematów, które powinnam na blogu opisać, jeszcze zanim opowiadać zacznę o moich obserwacjach w roku 2022. Post dzisiejszy dotyczy pierwszego z nich, a zarazem jest kontynuacją mojego poprzedniego wpisu. Zawiera kolejną dawkę kampinoskiej magii, płynnie przechodzącej z wiosennej w letnią, przysypanej nieco piaskiem wydmowym, osłoniętej motylimi skrzydłami...






Wschód szósty: Palmiry, koniec maja. 

Wyjątkowo nie wybrałam się tam w celu obserwacji ptaków. Celem samym w sobie była wełnianka pochwowata, porastająca palmirskie Długie Bagno zwartym kobiercem i owocująca akurat w tym czasie. Ze względu na swój wygląd ma wełnianka wielu fanów i jest odwiedzana licznie, tym bardziej, że Palmiry leżą blisko Warszawy. I o ile zobaczyć ją można każdego sezonu, o tyle sezon 2021 okazał się dla niej najlepszy od wielu lat - może nawet od stu? Woda w Puszczy Kampinoskiej ożywiła także tę roślinę, pozwoliła jej rozpowszechnić się po całym bagnie, zabielić ten położony u podnóża wysokich wydm teren. Pięknie to wyglądało. 

Niebieski szlak przez Zaborowskie, a potem Mariewskie Łąki miał doprowadzić nas aż do położonego w głębi lasu Zaborowa Leśnego. Dopiero stamtąd można było skręcić w kierunku Palmir. Droga była z dwóch stron porośnięta szpalerem drzew, przypominała alejkę ciągnącą się przez rozległe, podmokłe równiny. Jednak jakoś nie czułam tam klimatu otwartej przestrzeni, ponieważ szpaler zasłaniał częściowo widok na łąki. Z kępy trzcin, porastającej bardziej zabagnione fragmenty terenu, odzywała się brzęczka. Gdy potem wracaliśmy tą samą trasą, brzęczka odzywała się jeszcze intensywniej i jeszcze bliżej, na całego wyśpiewywała swoją piosenkę, będąc przy tym całkowicie ukrytą w miriadach traw - tym bezpiecznym świecie, w którym wzrok może sięgnąć zaledwie na kilka metrów, dalej bowiem horyzont całkowicie przykrywają łodygi roślin. Ptaki trzcinowe są w ten sposób dobrze chronione przed wzrokiem niepowołanych ludzi - można je zobaczyć tylko wtedy, kiedy same tego chcą.

Im dalej wędruje się niebieskim szlakiem, tym bagno bliżej podchodzi do drogi, aż w końcu zupełnie ją zalewa. Z tego powodu zbudowano tam najdłuższą w Parku kładkę, wyniesioną ponad poziom wód. Najbardziej efektowna w tym miejscu nie jest jednak ta kładka, a dzikie kwiaty bagienne, rozciągające się z obu jej stron. Nigdy jeszcze o tej porze roku nie widziałam leśnych mokradeł w takim rozkwicie. Jaskry, kukliki, bodziszki, przede wszystkim jednak prześliczna okrężnica bagienna, rosnąca w takim skupieniu, jakby posadzona została ludzką ręką. Kanał Zaborowski płynął niespiesznie poniżej kładki, zasilając wodą rozległą powierzchnię mokradeł. W górze, pomiędzy drzewami, roznosił się nieustanny szczebiot gajówki, mojej drugiej w tym roku. Tym razem jednak ptak był bardzo skryty. Ukazywał się jedynie w przelocie, gdy zmieniał miejsce śpiewu. 

Uroda bagiennych kwiatów. Bodziszek...

Kuklik...

Wspaniałe łany okrężnic. 


Spokojnie było w tej pięknej krainie. Mogłoby jedynie zaświecić słońce i podkreślić urodę bagien, słońca jednak miało tego dnia brakować jeszcze przez długi czas. A już za chwilę krajobraz zmienił się całkowicie, gdyż mijając Zaborów Leśny, dotarliśmy do położonych opodal wiatrołomów, pozostałości trąby powietrznej sprzed niemal 20 lat. Roślinność nie odnowiła się jeszcze od tamtego czasu. Odsłonięte połacie wydm sprawiały niemal pustynne wrażenie, wyraźnie kontrastujące z widokami bardziej typowymi dla Parku. Z pozostałości drzew, które zginęły pod naporem huraganu, powstał w tym miejscu nowy świat. 

Wiatrołomy - inny świat w sercu Puszczy. 

Jeszcze tylko wyjątkowo wysoka wydma, wznosząca się nad utwardzoną drogą - i znaleźliśmy się w Palmirach. Po czym szybko przekonaliśmy się, że nie jesteśmy jedynymi miłośnikami wełnianki, a także - że wszędzie wokół unoszą się komary. Jeżeli ktoś myśli, że jest to zwykłą właściwością późnomajowej Puszczy, to ma rację tylko połowicznie. Nie każdego roku te owady występują w tak dużej ilości, gdyż susza w lesie w pewnym stopniu blokuje ich rozwój. W tym mokrym roku jednak komarza plaga osiągnęła w wielu miejscach rozmiary wręcz niewyobrażalne. Komary palmirskie wyróżniały się przy tym jeszcze wielkością. Podziwianie wełnianek i poszukiwanie najlepszych miejsc na zrobienie pamiątkowych zdjęć było zatem nieustannie urozmaicane przez to charakterystyczne, cienkie brzęczenie.... Gdybyśmy przybyli na miejsce dwa tygodnie wcześniej, pewnie oglądalibyśmy wełniankę w całkowitym (lub przynajmniej względnym) spokoju, teraz takiej możliwości już nie było. 

Większość moich zdjęć z Palmir przedstawia się mniej więcej tak. Przez dłuższy czas niestety nie dopisywało nam słońce. 

Dopiero na końcu udało się strzelić taki widoczek :)

W krajobrazie wełniankowego bagna wyróżniały się strzeliste pnie brzóz - suche, gołe i martwe, dziwne wrażenie stwarzające w tej krainie życia. Brzozy nie wytrzymują zbyt podmokłej gleby, rosną więc na bagnie dopóki, dopóty utrzymuje się na nim niski poziom wody. Przy prawidłowym jej stanie błoto dusi korzenie brzóz i powoduje ich zamarcie, ale uschnięte pnie pozostają, gdzie rosły, jeszcze przez kolejne lata. Wśród tych brzóz rozbrzmiewał śpiew pokrzewki, a ja chciałam ją namierzyć, jednak ptak był zadziwiająco wręcz nieśmiały. Kiedy podchodziłam nieco bliżej krawędzi bagna, w jego kierunku, zaraz kończył swój śpiew albo odlatywał gdzieś dalej. W końcu, po długim czasie, udało mi się go sfotografować - trzecią gajówkę. 



Wschód siódmy: Górki, koniec czerwca.

Ciężko mi sklecić jakąś dłuższą opowieść o czerwcowych wyprawach do lasu. To już był czas, kiedy ptaki przycichły, ich obserwację zastąpić zatem musiały obserwacje stad motyli oraz pięknych firletek i kosaćców syberyjskich, które wówczas właśnie osiągnęły pełnię rozwoju. 

Firletka. Wieść niesie, że na tym kwiecie zostawiają swą ślinę kukułki. 


Głęboko wśród łąk można spotkać cuda z Syberii. 

Motylkowo. To jakaś przeplatka, jak sądzę?

Tu już znacznie prościej - oblaczek granatek. 

O tym konkretnym wschodzie wspominam ze względu na krętogłowa - dzięcioła, który do tej pory raczej mnie omijał, Wybraliśmy się wtedy do Górek o poranku i jadąc sobie rowerami niebieskim szlakiem, spłoszyliśmy nagle kilka ptaków żerujących na piaszczystej drodze. Udało mi się sfotografować tylko jednego ze stadka, który po spłoszeniu przeniósł się na chwilę na oddalone drzewo. W ten sposób potwierdziłam przynależność gatunkową i tak skończyło się moje pierwsze w życiu bliskie spotkanie z krętogłowem. 

W centrum kadru widać krętogłowa, a samo zdjęcie powala urodą. 

Po spotkaniu z powyższym dzięciołem znalazłam też naparstnicę zwyczajną, dość rzadką na niżu roślinę, którą reintrodukować próbowano w Kampinoskim Parku Narodowym.

Wilczomlecz sosnka. 

Jechaliśmy dalej przez letnią Puszczę, mijaliśmy lasy, wydmy i łany poziomek. Na chwilę przystanęliśmy przy starych stawach rybnych. Szkoda, że nie są to jakieś porządne zbiorniki wodne, w okolicy takich brakuje. 



Nad stawami można było na żywo oglądać cykl życiowy ważki. 


Zachód pierwszy: Famułki Brochowskie, początek lipca.

Tym razem zachód, a nie wschód, bo to o zachodzie właśnie derkają derkacze. Dawno już nie słyszałam tych ptaków, a przecież łąki w okolicy puszczańskich Famułek Brochowskich z nich słyną. Gdzieś znalazłam informację, że w niektórych latach skupienie derkaczy na tym terenie osiąga liczebność jedną z najwyższych w Europie. Nie wiem, gdzie, więc nie mogę tej wiadomości zweryfikować, miło jest jednak wybrać się do Famułek z taką świadomością. Po raz kolejny odwiedzić moczary, które tak zachwyciły mnie w końcu maja.

Wieczorem przybyliśmy na mostek nad Łasicą w Famułkach i stamtąd podziwialiśmy okolicę. A zachód był tego dnia wyjątkowej urody... Niebo płonęło, chmury malowane osobliwą mieszanką czerwieni i fioletu odbijały się w gładkich wodach rzeki. Ciepło, pogodnie, spokojnie. Z łąk zrywają się trzy bociany czarne i krążą wspólnie po niebie, zanim w końcu znikają na wschodzie. W oddali kuka kukułka. Pięknie śpiewa brzęczka wraz z trzcinniczkiem, choć przecież jest już tak późno, przecież już jest lato... Czekamy na derkacze, ale świat idealny jest i bez nich, w wieczornym powietrzu unosi się całe piękno puszczańskiej krainy. Mija godzina, jednak derkaczy ciągle nie ma. 

Było to coś, czego nie przewidziałam i nie umiałam wytłumaczyć, rozwiązanie problemu ich braku okazało się jednak banalne. Derkacze były na łąkach, ale tych bardziej na południe od mostu nad Łasicą (niemal na początku żółtego szlaku rowerowego). Gdy przenosimy się w tamto miejsce, koncert już trwa. Pod granatowymi chmurami rozciągają się łany złotych traw, wśród których kryją się ptaki, co jakiś czas oznajmiające swą obecność derkającym głosem. Nie jest to muzyka donośna, przy włączonym silniku samochodowym koncert mógłby nawet przejść niezauważony. Ale derkacze są, a my jesteśmy tam wraz z nimi. Stoimy na asfaltowej drodze, tak blisko, a zarazem tak daleko, od ich świata. Choć przerobiliśmy Mazowsze na swoją modłę całkowicie, derkaczom (i innym ptakom) dalej udaje się trwać tutaj w świecie własnym, niezmiennym od setek lat. Prawieków sięgają ich wiosenne rytuały. Jakim przywilejem jest być ich świadkiem...



Wschód ósmy: Grochale, koniec lipca.



"Przejechać rowerem całą Puszczę, by ostatecznie dotrzeć nad Wisłę i poszukać tam przelotnych siewek" wyglądało na dobry plan. I takim właśnie ta letnia wyprawa się okazała. Rano powitał nas w lesie zaganiacz, śpiewając pięknie, może po raz ostatni w sezonie. Dzielił się resztką wiosny, która - jak widać - jeszcze gdzieś mu w sercu została.  

My tymczasem zmierzaliśmy do Starej Dąbrowy - dojechanie tam było pierwszym etapem podróży nad Wisłę. W pewnym momencie tej trasy trzeba przekroczyć mostek nad puszczańską rzeczką Łasicą, a takie charakterystyczne w krajobrazie miejsca zazwyczaj inicjują postój. Zatrzymałam się więc tam na chwilę, fotografowałam sobie trznadla i kwitnące krwawnice oraz sadźce konopiaste, słowem - zwyczajny świat otaczający. Chwilę potem jednak emocje urosły znacznie bardziej, gdyż z lasu wychylił się nagle sam trzmielojad i niskim lotem przesunął się nad łąką. Prążkowany, smukły ptak, który pojawił się znienacka, po czym przepadł bezpowrotnie. I nie pozostało nic innego, jak ruszyć dalej.




Dalej - niespodzianka! kilka razy derknął derkacz, choć poranek był już późny, wzniesione wysoko słońce kąpało świat w prażących promieniach. Na łąkach z obu stron drogi swoje sprawy porządkowały gąsiorki, kręcąc się po krzewach całymi rodzinami. Co ciekawe, prawdopodobnie nadal w tym miejscu utrzymywały się rozlewiska, choć przecież w końcu lipca nikt nie miałby już pretensji, gdyby zniknęły. Słychać było śpiew trzcinniczka, ale najważniejszym dowodem na obecność wody był głos łyski, wołającej zza zasłony roślin. 



Ponieważ Słońce świeciło ostro i bezustannie, wyprawa zaczynała robić się coraz bardziej  wyczerpująca. W końcu dotarliśmy nad Wisłę. Nad rzeką przebywało sporo ptaków, jednak ze względu na odległość i trudno dostępny brzeg nie udało mi się zbyt wielu oznaczyć. Brodźce piskliwe piszczały, jak zwykle, przynajmniej one nie mają zwyczaju ukrywać swej tożsamości. W dali migrowały rybitwy rzeczne i białowąse. Ogólnie rzecz biorąc, wiślana skarpa w pełni lata prezentowała się pięknie: łany kwitnących roślin sucholubnych, wierzby, topole i ptaki nad nimi... To jest właśnie świat, który niezmiennie podziwiam. 



Tak, wiem, inwazyjne to jest, tylko dlaczego takie śliczne?

Przymiotno również jest inwazyjne, a na dodatek nie zachwyca szczególnie urodą. 

Piskliwy daleko od wszystkich zmartwień tego świata. 


Czasem jednak najciekawsze rzeczy można wypatrzeć nie w krajobrazie, lecz pod własnymi stopami. I nie mówię w tym momencie o mikołajkach płaskolistnych, które dość licznie porastają wiślane brzegi i wyglądają jak rośliny z kosmosu (kto nie wierzy, niech sprawdzi zdjęcie poniżej). Tym razem chodzi mi o półmetrową niemal lotkę bielika, którą to udało mi się na ziemi znaleźć. To moja pierwsza taka zdobycz, ciekawie transportowało mi się ją rowerem do domu :). 

Mikołajek kosmita. Gdzie-on-ma-chlorofil. 

W drodze powrotnej, spragnieni, ratowaliśmy nadwątlone siły jabłkami z dawno zapomnianych, porzuconych przez ludzi jabłonek i chyba tylko one sprawiły, że dojechaliśmy w końcu do punktu wyjścia. 



BONUS - łoś wydmowy

Dając takie, a nie inne zdjęcie na początek posta miałam nadzieję, że przyciągnie ono uwagę. Fotografie z tej sesji łosia publikowałam już dawniej na instagramie, chociaż może nie opisałam wtedy bardzo dokładnie, jak powstały. Otóż młode łosie, kiedy wiosną opuszczają swe matki, są niedoświadczone i garną się do towarzystwa. Z tych powodów można je podejść jeszcze łatwiej, niż osobniki dorosłe (choć tak naprawdę to one podchodzą ludzi, nie odwrotnie). Właściwie zupełnie nie obawiają się człowieka. Tego konkretnego łosia spotykaliśmy przez kilka dni z rzędu w pobliżu jednej z charakterystycznych kampinoskich wydm, a podczas ostatniego spotkania udało się go - w miarę nieźle - uwiecznić. Zwierzak zresztą miał wtedy swoje pięć minut sławy, łącznie oglądało go kilkanaście osób. Trzeba było widzieć miny rowerzystów, hamujących z całej siły po wyminięciu łosia niemal o włos :). 






Na koniec jeszcze srokosz z Górek - ma w okolicy stały rewir. 

Oraz czarna odmiana żmii zygzakowatej. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz