To opowieść pełna cudów wielkich, widocznych na pierwszy rzut oka i aż narzucających się swoim jestestwem, ale też tych zupełnie małych, nad którymi trzeba pochylić się w ciszy, by w pełni je docenić. To opowieść o łąkowych i o leśnych moczarach, odwiedzanych przeze mnie wielokrotnie, i ich ogromnym, bijącym sercu przyrody - dzikim, pierwotnym, pięknym. To świat Słońca, chmur, mgieł, łąk aż po horyzont, trzęsawisk i bagien okrytych lasem, suchych wyniesień, na których ścielą się kobierce liści. Były takie dni, kiedy otrzymałam bilet do tego świata. Były takie dni, w których nie chciałam go opuścić.
1.
A więc - rykowisko. Przyjeżdżamy wieczorem, długo po zachodzie Słońca, gdy niebo jest pełne gwiazd, a po jego wschodniej stronie wędruje pomarańczowy Mars. Jelenie ryczą i nic im nie przeszkadza, że znajdują się prawie pod oknami ludzkich domów. Ryczą długo, przejmująco, gardłowo, niczym leśne bożki ukryte wśród podmokłych łąk, a nie prawdziwe zwierzęta. Melodia ze snów o pierwotnej puszczy.
Tych jeleni kiedyś tu nie było jesienią, przychodzą dopiero od paru lat. Mieszkańcy wsi na początku myśleli, że to krowy odzywają się któremuś z rolników.
2.
A więc - rykowisko, tym razem jednak poranne, wśród wschodu Słońca nad łąkami. Dawno nie widziałam piękniejszego krajobrazu, uczestnicząc w nim całym swoim ciałem, duszą, wszystkimi swoimi zmysłami. Przyjechaliśmy na miejsce w momencie, w którym jedynie słabiutkie, najbledsze światło dziennej gwiazdy przebijało się przez masy powietrza, oprócz tego panowała poranna szarówka. A nad ziemią stały niskie mgły, jak duchy otaczające uśpiony świat, od strony zachodniej niebieskie, od strony wschodniej - coraz bardziej złote. Pierwszy raz widziałam złotą mgłę.
Słońce powoli budziło się wśród ryczących jeleni i czyniło się przepięknie. Mistycyzm lasu, wolnej przyrody wypełniał całkowicie serce. Szron na licznych pajęczynach oplatających rośliny lśnił diamentami.
Ruszyliśmy wreszcie w drogę przez podmokłe łąki, wymagającą, a tak piękną. Pod nogami chlupotała woda, kalosze co jakiś czas zapadały się w miękkim błocie. Łany roślin wielekroć sięgały mi nad głowę, parzyły, kłuły, przyczepiały się do ciała. Poruszaliśmy się po zróżnicowanym przyrodniczo środowisku i było to widać - mijaliśmy trawiaste równiny, rozlewiska, trzcinowiska, suche wyniesienia pełne drzew i krzewów. A jelenie ryczały. Ich głos już słabł, ale zamiast niego odzywało się coraz więcej ptaków. Gdzieś denerwowały się kszyki ze swoim kszk, ale gdzie wśród tych łąk - nie wiadomo. Radosne szczygliki latały po jasnym już niebie, zdobiąc okoliczne drzewa jak sztuczne brylanty. Sykały kosy, żywiące się owocami szakłaków. Można było zobaczyć też grzywacze i śpiewaki.
Wśród mgły zauważyliśmy jego. Stał spokojnie, ukryty wśród zarośli, w złocie ozłocony. Co jakiś czas odchylał do tyłu głowę - i ryczał rykiem lasu. To była w istocie sceneria filmowa i bardzo w tej chwili żałowałam, że nie mam ani sprzętu, ani umiejętności, by ją lepiej uwiecznić.
Nie tylko jednak my zapatrzeni byliśmy w tego pięknego samca. Z łąki nadchodził ku niemu drugi jeleń, idąc z tyłu, za nami, poruszając się prawdopodobnie taką samą ścieżką, jak my przed chwilą. Mimo wszechobecnych wysokich traw szedł zaskakująco bezszelestnie. My nie byliśmy świadomi jego obecności, a on naszej, zatem spojrzeliśmy w swe oczy dopiero wtedy, gdy jeleń był nie dalej, niż 20 metrów od nas. Sielanka się skończyła, zwierzę uciekło w popłochu, długimi skokami.
Powracaliśmy z wyprawy o dojrzałym poranku, Słońce pięknie oświetlało świat, a z jego lewej strony, na niewielkiej chmurze, widać było tęczowy odblask. Odnaleźliśmy niepozornego goździka pysznego. Podobno jest rzadki i raczej nie było to wcześniej znane stanowisko.
Podczas wędrówki doszliśmy też do bagien porosłych lasem, gdzie powitały nas niezliczone ilości strzyżyków, uciekające wprost spod nóg. Kiedy powracaliśmy już, na tle lasu i łąki ukazał się brązowy błotniak. Ptak niestety oddalił się tak szybko, że nie sposób było określić gatunek ani wykonać jakieś dokumentacyjne zdjęcie.
Nadszedł grudzień, a zatem moje regularne odwiedzanie bagien zbliżało się już ku końcowi. Paradoksalnie zaczęłam wtedy trafiać na znacznie lepszą pogodę. Słońce wspaniale oświetlało delikatnie obsypany szronem świat, a stan wód na łąkach osiągnął apogeum. Jeżeli jej ilość utrzyma się, możemy mieć tam przecudowną wiosnę.
Z ptaków powitały mnie dwa bardzo aktywne dzięcioły duże, żerujące przy ziemi. Zupełnie niepłochliwe, podeszły bardzo blisko mnie.
Taki miałam mniej więcej jesienny sezon. Pełen przygód, oblepionych błotem butów, zdjęć bagien, tropienia ptaków, spotkań z jeleniami, sarnami i stadem dzików - ale przede wszystkim wrażeń estetycznych. Czy wszystkie te wyprawy przyniosły jakąś wymierną wartość w postaci dobrego tekstu badawczego na temat bagiennej awifauny, który był mi bardzo potrzebny, pokaże dopiero czas.
Wówczas, pod koniec grudnia, wędrując wśród Słońca i zieloności, myślałam, że cała zima będzie wyglądać tak samo. Nie przeczuwałam, że w styczniu i lutym może nastąpić taki atak mrozu i śniegu. Prawdziwa zima przyniosła mnóstwo obserwacji zimujących ptaków, ujmujących wschodów i zachodów, weekendowych wypraw w syberyjskim klimacie i była naprawdę najlepszym, co ten rok spotkać mogło. Ale o tym później...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz