środa, 14 kwietnia 2021

Z I M A

Niech wstępem do tego posta będzie galeria moich najlepszych zimowych zdjęć z Puszczy Kampinoskiej. Kiedy akurat nie byłam na ptakach, byłam właśnie tam, trwając w zachwycie nad krajobrazami. Puszcza czarowała każdego dnia, każdego, kto tylko zapragnął ją odwiedzić. Widziałam zimowe wschody, zachody i południa, widziałam mgły i powietrze przezroczyste jak kryształ. 


Dobra zima jest równoznaczna z dobrym początkiem ptasiarskiego sezonu. Klasyczna, śnieżna i chłodna zima zgarnia okoliczne ptaki do karmnika, umożliwia wykrycie zimujących przybyszy z północy, a pozostały po niej śnieg zasila bagna i rozlewiska, gwarantując obfite przeloty i gniazdowanie kaczek oraz siewkowych. Już dawno jednak minęły czasy, gdy owa dobra zima zdarzała się co roku, toteż minione styczeń i luty były naprawdę wyraźną odmianą i stały się tematem numer 1. w rozmowach, fotografii i social mediach. No bo kto to widział, żeby przez tyle czasu na Mazowszu utrzymywało się kilkanaście stopni na minusie? 

Ta zima była piękna. Każdego dnia krajobraz cieszył bielą, Słońce odbijało się od osypującego się z gałęzi drzew puchu, stwarzając iluzję tańczących w powietrzu malutkich diamencików niczym ze świata "Sójki" Chełmońskiego. Wieczorami zamarznięty śnieg skrzypiał pod butami, a powrót z wędrówki oznaczał wygrzewanie stóp przy trzaskającym kominku. Jakoś tak każdy uświadomił sobie, że sanki są dobrą atrakcją nie tylko dla dzieci, zatem lasy szybko opanowały tłumy saneczkarzy i narciarzy. Pola natomiast - opanowały ptaki i o tym głównie będzie ta opowieść. 

Zanurzmy się w zimie jeszcze raz. Przypomnijmy sobie, jak to było, kiedy o tegorocznej wiośnie nikt jeszcze nie myślał. 

***

WĘDRÓWKA ZA WĘDROWNYM

Na jakieś dwa dni przed pierwszymi, spektakularnymi opadami śniegu temperatura już trochę spadła, a ja nie mogłam usiedzieć w domu, myśląc o zimujących ptakach, których wszak teraz pośród pól porządni ludzie szukają. Nie były to może ambicje na jakieś niezwykłe rzadkości, ale warto byłoby zobaczyć chociaż myszołowa włochatego. "Chociaż" to zresztą złe słowo, te drapieżniki są zadziwiająco piękne i zima bez nich byłaby po prostu niekompletna. W końcu udało mi się, zaledwie na pół godzinki, ruszyć w teren. Myszołowa włochatego nie było, ale był on - mój pierwszy sokół wędrowny. 

Te zdjęcia są śmieszne. Cechy, które na nich widać, według mnie wystarczająco przemawiają za wędrownym, jednak kiedy w celu upewnienia się podzieliłam się nimi w internecie, ludziom ptak wydawał się wielkości wróblaka. Niestety podejść bliżej nie było jak, bo biedny sokół w końcu się spłoszył, a kiedy nie ma się lunety do obserwacji z odległości, trzeba ratować się biedazdjęciami. Niemniej jednak wreszcie mogę mówić, że go widziałam, przez chwilę nawet w locie, a skradanie się przez pole w stronę samotnego drzewa z siedzącym na nim ptakiem było przeżyciem bez wątpienia ciekawym. Wędrowny był duży, silny, majestatyczny, zwierzę naszych marzeń i naszego ducha. 

Dodatkowo widziałam makolągwy i niezidentyfikowane stado białych kulek na krzewie gdzieś daleko - pewnie potrzeszcze. 

A potem pochodziłam sobie po okolicy, szukając zimujących ptaków wśród zalesień i ogródków działkowych. Chodziło mi o czeczotki - może udałoby się odnaleźć stadko z jakąś brązową, lub nawet tundrową? Czeczotki jednak nie chciały współpracować, toteż porobiłam zdjęcia innym gatunkom, które nawinęły się przed obiektyw. Ciekawostką dnia był niezidentyfikowany bekas, który poderwał się z rowu obok (to już bez zdjęcia). 


Następnego dnia przyszła prawdziwa zima. Ciężko byłoby nie wykorzystać tak niezwykłej i nietypowej jak na postępujące globalne ocieplenie pogody, toteż pół dnia spędziłam na długim spacerze, przede wszystkim chłonąc ośnieżony świat, ale też podpatrując wszystko, co się podpatrywać dało. Sikory i łuszczaki były niezwykle aktywne, a nieskazitelnie pobielone drzewa - magiczne. 


***

PIERWSZY ZIMOWY TEREN

Nic dziwnego chyba, że spotkanie z sokołem wędrownym chciałam raz jeszcze powtórzyć. Zimujące ptaki mogą przebywać dłuższy czas w tym samym miejscu, zatem niewątpliwie istniały na to szanse. Mimo że na ponownych poszukiwaniach wśród pól spędziłam dwa weekendowe poranki, wędrowny nie pojawił się - miałam jednak możliwość popatrzeć na różne inne gatunki. 

Nie zliczę, ile czasu w ciągu ostatnich lat spędziłam, przemierzając te pola. W czasie przelotów można spotkać tutaj mewy i siewki (czasem skład gatunkowy bywa naprawdę bogaty), a sezon lęgowy uprzyjemnia pójdźka wraz ze śpiewającymi ortolanami. Wtedy, w styczniu, pola stały pobielone aż po horyzont - z początku, zdawałoby się, ciche i uśpione. Nie trzeba było jednak długo czekać, by dały oznaki życia. 

W sobotę powitał mnie stały rezydent, samiec pustułki. Żyje tu sobie od lat z samiczką, prawdopodobnie wykorzystując porzucone ruiny jako miejsce lęgowe. Słabe foto poniżej.

Po samcu pustułki były staaada wróblowych. Trznadle, potrzeszcze, potrzosy, dzwońce i zięby łączyły się we wspólnym locie, wspólnie przesiadywały na drzewach, wabiły symfonią głosów. To właśnie tak powinna wyglądać zima. Mgła i słabe światło utrudniało niestety przeglądanie stad przez lornetkę. Dopiero na zdjęciach wykryłam wśród innych ptaków także kilka jerów.


Trznadle oczywiście wcale się nie płoszyły, pozując w miarę spokojnie przed moim skromnym obiektywem. 


Przeleciały również zimujące żurawie, a na granicy wzroku kręcił się książę śniegu - biało-płowo-czarny, z opierzonymi skokami. Latał nad polami, wypatrując pożywienia i niemal ciągle zawisając.

Niedziela była ciekawsza z kilku względów. 

Otóż po pierwsze - temperatura. Mróz osiągnął kilkanaście stopni poniżej zera, powodował nieznośne parowanie sprzętu, a ręce go trzymające miałam cały czas na granicy odmrożenia. Wśród rozległej, białej przestrzeni czułam się jak wędrowiec gdzieś na Dalekiej Północy, podążający za równie zahartowanymi na mrozie zwierzętami. Drugi punkt to zresztą właśnie zwierzęta. 

Pustułki tym razem były obydwie. Pozwalały podejść do siebie blisko, bo trzaskający mróz zdecydowanie nie zachęcał do latania. Żal mi się ich zrobiło.







Przeleciało około stu(!) zimujących żurawi, a niedługo potem także dwie gęgawy. Para tych ptaków postanowiła najwyraźniej razem podjąć trud przetrwania zimy - czyż mogłyby opuścić siebie nawzajem? Zawsze mnie wzruszają takie proste przejawy więzi społecznych łączących gęsi.



 
Pomijając dwie powyższe fotografie, to wyjście było zdominowane przez drapieżne. Pojawił się myszołów o ciekawym ubarwieniu, a także - kolejny raz - myszołów włochaty. Tym razem jednak ptak dał się podziwiać zdecydowanie lepiej. Przepięknie wybarwiony osobnik. 


Spokojne myszołowy męczył niezidentyfikowany jastrzębiowaty. Szkoda, że nie udało się mu zrobić lepszych zdjęć. 

Najciekawsze zdarzyło się pod koniec. 

Nie od dziś wiadomo, że ptaki mniej boją się samochodu, niż człowieka. Szczególnie głodne ptaki. Gdy nieśpiesznie jechaliśmy autem, wracając już do domu, w pewnym momencie trzy myszołowy wyleciały nam przed maskę. Z bliska ich wygląd okazał się naprawdę efektowny, a ich nietypowe zachowanie wkrótce udało się łatwo wyjaśnić. Na poboczu siedział jeszcze inny, (czwarty) myszołów i raczył się martwym gołębiem, reszta natomiast kręciła się po okolicy, mając nadzieję na uszczknięcie czegoś z jego stołu. Myszołów był jednak na tyle spokojny i zdeterminowany, by dokończyć posiłek, że inne ptaki czuły przed nim pewien respekt. Nie reagował na zaczepki srok, ciągnących go za pióra, a przed pobratymcami osłaniał swą zdobycz za pomocą skrzydeł. 



***

CZAS RZEPOŁUCHÓW

Takie podstawowe zimujące łuszczaki z Północy to jery, czeczotki i rzepołuchy. Wśród pól jerów nie brakowało, czeczotki generalnie kręciły się po mojej okolicy (chociaż nigdy nie chciały się pokazać z bliska), pozostały zatem rzepołuchy. Podczas pobytu w terenie każdego wróblaka skanowałam pod kątem żółtego dzioba i w końcu dopisało mi szczęście - dwa piękne osobniki żerowały na roślinach wzdłuż śródpolnej drogi, a dostrzegłam je właściwie zaraz po rozpoczęciu wycieczki. Były niepłochliwe, przelatywały tylko z rośliny na roślinę, gdy się zbliżałam. 


Tego dnia w ogóle skupiłam się na rzepołuchach. Nie było zresztą innych ptaków, które mogłyby z nimi konkurować (nawet myszołów włochaty gdzieś się wyniósł). Stada wróblaków były nadal obecne, choć pokazywały się jedynie z większej odległości. Wmieszało się w nie także rzepołuchów. A gdy już wracałam, w pewnym momencie drogę zablokowało mi około 30 osobników! Świetny widok, emocje i wspaniałe spotkanie. 


Szukać rzepołuchów wróciłam tydzień później. Tym razem trafiłam na dość ciężkie warunki, jednak nie ze względu na mróz, tylko ze względu na śnieg. Padało tak, że gdzieś zatraciła się granica między ziemią a niebem, widoczność stała się bardzo ograniczona, a lornetka zaparowała. Porobiłam wówczas sporo krajobrazowych zdjęć, na pamiątkę. Stada łuszczaków jeszcze się trzymały, choć ptaki było widać tylko przelatujące lub żerujące na polach w oddali. W zadymce stało 12 żurawi, które odzywały się już jak na wiosnę... Dość ładnie zapozował mi pojedynczy potrzos. 


Zdawało mi się, że rzepołuchów już nie ma, jednak w trakcie powrotu, niemal w ostatniej chwili, zauważyłam żerującego w asyście trznadli pojedynczego osobnika. Pobyt w terenie musiał być zatem przedłużony awaryjnie - z tak niepłochliwego ptaka można było wiele wyciągnąć. Rzepołuch był jednak raczej niechętny do współpracy - uparcie chował się przede mną na działce budowlanej. Trzeba było cierpliwości, żeby uzyskać jego zbliżenia. 

Najpierw było tak:


A potem już tak! :)


Trznadle dotrzymywały mi towarzystwa.


I w taki sposób - wspaniały sposób! - właściwie zakończyłam zimowy sezon na polach, następna wycieczka w to miejsce bowiem przyniosła jedynie samotnego skowronka, zwiastuna wiosny. Z braku laku porobiłam trochę zdjęć dokumentujących liczne zające i sarny. 


***
OSTATKI ZIMY 

Nadciągająca wiosna nieuchronnie wyganiała zimujące ptaki z powrotem do krain ich pochodzenia, szczęśliwy traf jednak sprawił, że trasa ich migracji przebiegała przez mój ogród. A konkretnie - przez legendarną już topolę, na której od zawsze lubiły przesiadywać skrzydlate różnego rodzaju. Nalot taki trwał kilka dni, a atrakcje zapewniało przede wszystkim mnóstwo czyży, oprócz tego dzwońce i grubodzioby. Choć są to oczywiście rodzime i pospolite gatunki, jednak w sezonie lęgowym nie widuje się ich w aż takich koncentracjach. Ich stada dopełniali długodystansowi podróżnicy w postaci licznych jerów i czeczotek, które wreszcie łaskawie ukazały się mi z bliska (choć nie z tak bliska, żeby zrobić ładne zdjęcia). Nalot obejmował także kwiczoły, ale cała moja uwaga skupiła się na łuszczakach ze wschodu. Codziennie rano, jeszcze przed lekcjami, stawałam pod topolą, którą wróblaki wykorzystywały jako miejsce odpoczynku i żerowania, i napawałam się widokiem. Głębokie przeżycia emocjonalne i estetyczne tuż za oknem. 


I w tym momencie dochodzimy już do końca tej prostej opowieści o prostych ptakach. W przyrodzie zawsze coś się kończy i coś się zaczyna, a jej niezmienny cykl jest w tym pełnym zawirowań świecie jedyną w miarę pewną rzeczą, która przynosi poczucie stałości i ukojenia. Oczywiście dopóki, dopóty człowiek sam owego cyklu nie zaburzy. Śnieg pokrywający w lutym ziemię w końcu stopniał, temperatura powoli zaczęła wzrastać, las przygotowywał się do przyjęcia wiosny. W Złakowie Kościelnym Słudwia wylała obficie swe wody na łąki, i na te przedwiosenne rozlewiska przybyły gęsi, kaczki, siewki... Tak zaczynał się sezon. Tak będzie się zaczynać następna opowieść. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz